Pukam do drzwi kamienia.
- To ja, wpuść mnie.
przychodzę z ciekawości czystej.(…)
Słyszałam, że są w tobie wielkie puste sale,
Nie oglądane, piękne nadaremnie,
Głuche, bez echa czyichkolwiek kroków.
Przyznaj, że sam niedużo o tym wiesz.
- wielkie i puste sale - mówi kamień-
ale w nich miejsca nie ma.
Piękne, być może, ale poza gustem
Twoich ubogich zmysłów.
Możesz mnie poznać, nie zaznasz mnie nigdy.
Całą powierzchnią zwracam się ku tobie,
A całym wnętrzem leżę odwrócony.
Wisława Szymborska Rozmowa z kamieniem
Pukam do drzwi kamienia
- Znów ten łoskot nieznośny. Puste skorupy szyszek głośno obwieszczają, że spełniły już swoje zadanie. Stare sosny mocno obejmują mnie swoimi korzeniami. Szumią pradawną pieśń korony drzew. Czuję się taki senny, ciężki. Z roku na rok wrastam w to miejsce coraz bardziej. Kołysany melodią opowieści niesionych przez północny wiatr nie mam siły, by wstać. Niespiesznym mrugnięciem oczu opieram się działaniu ciepłego wiatru, który zasypuje mnie warstwą leciutkich szeleszczących liści. Gałęzie muśnięciem dłoni otulają mnie puchem mchu. Poddaję się. Zastygam.
Pierwszy promień słońca rozświetla powoli gęstą od tajemnic noc. Z ciemności wynurzają się szczyty Beskidu Wyspowego. Niczym kaskady spływają w doliny mgliste obłoki. Diamentowa rosa błyszczy na pożółkłej, przepalonej letnim słońcem trawie. O brzasku dnia kończą się nocne igraszki diabłów, które ponoć od wieków mają schronienie w jego zimnych pokojach. Biada im, jeśli nie zdążą wrócić na czas.
W sąsiednich wioskach, rozsianych wzdłuż rzeki Uszwicy mnożą się legendy o jego powstaniu. Dla jednych jest zwykłym ostańcem polodowcowym. Dla innych (obdarzonych większą wyobraźnią) więzieniem gospodyni, która w złości przeklęła krowę, co to skobek mleka wylała, machając ogonem w upalny dzień. Licho nie śpi, dlatego i baba, i krowa, i wszystko dookoła skamieniało. Czarcia to sprawa – karę sprowadzić na tych, którzy ze złem się bratają, złorzeczą w gniewie i gorsze jeszcze rzeczy czynią.
Nazywają go perłą Wiśnicko-Lipnickiego Parku Krajobrazowego, osobliwością natury. Bywa ratunkiem dla strudzonych piechurów, inspiracją dla malarzy, fotografów a nawet poetów! Jeden nazywał się Kazimierz Brodziński – mieszkał niedaleko i w młodości bywał tu nieraz. Zamyślony lubił siadać na chłodnych schodach tej kamiennej świątyni i składać strofy, które szeptał mu las. Może ze względu na wzajemną sympatię i nieskromny wkład głazu w twórczość poety nadano mu jego imię…
- Ludzie? A tak, budzą mnie jeszcze… Kręcili się tu kiedyś częściej. Pracowali od świtu do zmierzchu, przy mnie szukali wytchnienia i chłodu. W leśnych ostępach tropili zwierzynę, zbierali chrust, grabili zeschłe liście. Niejeden podrostek wspinał się na drzewa, wypatrując dzikiego miodu. Dziewczęta zbierały do dzbanków leśne borówki, a ich śmiech niósł się echem przez cały las. Ta wesołość mile łechtała moje zmurszałe ciało. Teraz słychać jedynie warkot ciągników i brzęki pił spalinowych. Trzaski łamanych gałązek młodników i huk upadających drzew. Las jęczy, opłakując swoich pobratymców.
Kamień był też świadkiem straszliwych scen, wojennych walk. Tędy szła kiedyś historia. Echem niosły się po lesie armatnie strzały, huk bomb, szczęk najeżonych przeciwko sobie karabinów. A potem długa przerażająca cisza, która oznacza śmierć. Każdy wolałbym wymazać z pamięci tamten czas. Ale to niemożliwe, bo na skraju lasu wybudowano cmentarz, w którym pochowano szczątki poległych żołnierzy. Spoczywają w rozjemczej mogile, niepogodzeni do końca ze swym losem. Z cokołu przydrożnej figurki, stojącej na skraju lasu Matka Boża pobłażliwie przygląda się niekiedy zjawom, które wymykają się nocą zza żelaznych wrót ogrodzenia leśnej nekropolii. Rozkłada ręce gestem bezsilności i delikatnie wzrusza ramionami. A potem znów zastyga z kamienną twarzą w oczekiwaniu na świt, kiedy strzygi zakończą swe harce.
Odwieczny krąg istnienia zatacza koło, nieprzerwanie od… tak naprawdę nie wiadomo, od kiedy. Na przestrzeni wieków zmieniło się wiele. Pojawili się pierwsi osadnicy, wykarczowali połacie lasu, założyli wioski, pozakładali sady owocowe. Ale pola nie bielą się już gryką, nie pęcznieją zagony od dorodnych warzyw. Pól uprawnych coraz mniej. To już nie te czasy, gdy po żniwach układały się do czesania snopki lnu. Z ich włókien robotnice przędły na kółkach cienkie włókna, z których szyły worki i derki, ubrania rozmaite, prześcieradła, obrusy, niektóre białe a niektóre nawet farbowane. Koryto rzeki dawno uregulowane, o powodziach już tylko w legendach ślad został. Bezpieczniej, ale jakoś z osobna każdy żywot pędzi. Jak tu na nowo ludzi zjednoczyć i przypomnieć, co w życiu naprawdę ważne?
Starsi często wracają wspomnieniami do żniw. Na pola wychodzono wtedy całymi rodzinami. Odgłosy dochodziły aż tu. Dudnił echem brzęk klepanych kos i szmer długich pociągnięć osełki. Musiały być ostre, żeby pokosy ładnie się układały i nie można było zmarnować żadnego ździebełka. Skoszone sierpami zboże odbierano i układano z boku. Garść kłosów należało silnie skręcić dookoła, tak aby powstało powrósło, i nim dopiero można było snopek związać. Umiały to robić już małe dzieci. A niechby które nie przykładało się do roboty jak należy, sypały się na niego gromy, bo snopki się rozsypały.
- Jaśko! Pierunie sakramencki, coś ty narobił! Chłop jak dąb a ręce obie lewe! Ty konusie jeden! – wylewały się kruca fuksy na młodzieńca.
- Niech się dziadek tak nie trwoży! Robota nie zając, nie ucieknie – odpowiadał nieroztropnie urwis.
- Tom się doczekał na stare lata! Mleko pod nosem i rządzić będzie! Psia krew, po moim trupie! – pieklił się chłop. Gdy krzepki staruszek już brał się do spuszczenia manta, żywo gestykulując, nicpoń zdążył już dawno uciec. Kłęby kurzu wznieconego tupaniem ze ścierniska wyglądały jak gorące powietrze wydmuchiwane z nozdrzy rozwścieczonego byka na rykowisku.
Leśne licho bacznie przyglądało się podobnym scenom i gdy tylko zanosiło się na surową karę, wypuszczało z kryjówki sóweczkę pójdźkę. Wybudzony biały demon kołując nad polem, przysiadał na chochole, hałasując ile sił w piersiach: ,,Pójdź, pójdź w dołek pod kościołek”. Złowróżbny ptak zwiastował rychłą śmierć, toteż nie skończył jeszcze pohukiwać, a sędziwy mężczyzna przyklękał, czyniąc gorliwie znak krzyża na piersiach. Cały swój gniew wkładał w przegonienie z powrotem do lasu małej, puchatej kuleczki, potykając się co chwilę o opadające portki. Chwilę później ze stoickim spokojem pokazywał młokosom, jak prawidłowo stawiać mendle. Pierwszy snopek ziarnem do nieba, cztery po skosie na krzyż ziarnem w dół, aby pierwszy zakryć i kolejnych kilka warstw. Kilkanaście snopków tworzyło dość sporą kopę, którą trzeba było przykryć daszkiem z rozłożonego pod wiązaniem snopka. Gdy pogoda sprzyjała, o zachodzie słońca całe pole pokryte było rzędami równych dostojnych chochołów. Rolnicy wracali umęczeni ciężką pracą w dolinę Uszwicy, aby nazajutrz przyjechać końmi, załadować kopy na wozy i zawieźć zboże do gospodarstw. Tam czekało równie męczące młócenie. Nikt jednak nie narzekał. Przy omłotach pomagali sobie nawzajem czy to rodzinnie, czy po sąsiedzku. Każdy był świadomy, że z tego trudu i znoju zrodzi się chleb.
- Zapada zmrok. Poszarzałe słońce spala się w objęciach horyzontu. Purpurowe niebo zapowiada wyjątkowo niespokojną noc. Wynurzam się z objęć ziemi. Popędzany łaskotaniem po brzuchu przez młode biesy niecierpliwiące się, aby wyjść już na wolność. Z wąskiej szczeliny pode mną wyskakują wszystkie diabły, chochliki i duchy. Za chwilę rozpocznie się nocny karnawał.
Na Paprotnej Górze ponoć co noc płonie ognisko, a przy nim tańczą leśne zjawy i swawolą bez końca. Niosą się w dolinach ich krzyki, budząc strach w tych, których noc nie ukołysała do snu. Są i śmiałkowie, którzy w ciemnościach przemierzają leśne ostępy. Zdarza się to dziś jednak rzadko. Dawniej więcej zabawy miały diabliki. A to konie spłoszyły woźnicom swymi czerwonymi, świecącymi oczami. A to na drzewa właziły i zrzucały gałęzie pod koła. Błędne ogniki gubiły wędrowców w głębokich jarach, mieszały ścieżki, myliły drogi. Chłopi wychodzący po zmroku z pobliskiej karczmy nieraz padali ofiarą ich zabaw. Całą noc błądzili po lesie, by o świcie znaleźć się znów w tym samym miejscu. Najdotkliwiej nocne zjawy karały śmiałków czyhających na łupy ze Skarbowej Paryi. Czarty wabiły nieszczęśników coraz głębiej w mokradła, aż najadłszy się strachu, całkiem rozum tracili. A potem ganiał ktoś z krucyfiksem po lesie, by odstraszyć Złego. Dziś już nikt nie chlapie tu święconą wodą. Nie usypuje kopców z soli ani nie rysuje kręgów kredą. Gdy przez Rakowiec mknie dziś samochód, strzygi chowają się w głębokie czeluście, na sam dźwięk silnika kurczą się i rozpływają w wieczornej mgle. A niechby ktoś dziwne zjawisko zauważył i mówić o nim zaczął, to tylko śmiech na siebie ściągnie, a jego opowieści między bajki włożą.
Las przyciąga swym naturalnym bogactwem. Rodziny chętnie zaglądają tu w letnie popołudnia, zewsząd słychać przyciszony gwar rozmów. Drobniutkie rączki przeczesują trawiaste dywany leśnych polanek w poszukiwaniu poziomek. Małe skrzaty z radością przedzierają się przez grubą warstwę borowiny, delikatnie zsuwając z gałązek niebiesko-fioletowe jagody. W ciszy i skupieniu wrzucają je do koszyka jak drogocenne perły. A na skraju lasu, tam gdzie prowadzi sarnia ścieżka, zwisają z gałęzi różowe korale dzikich malin. Tuż obok na miedzy wśród kolczastym węży rozlewają się atramentowe plamy jeżyn. Kuszą zapachem i wyjątkowym smakiem. O, kto potrafi wyczarować z nich cudowny eliksir, zdrowie zachowa na długie lata. Piękny to czas, gdy słodycz czuć w powietrzu. Jest pysznie.
Las nie ustaje w wysiłkach, by dogadzać ludzkiemu podniebieniom. Niedługo nadciągną tu grzybiarze. Niektórzy pojawiają się jeszcze przed świtem. Jak widma snują się z koszami po lesie. W blasku topniejącego księżyca zapuszczają się w trudno dostępne miejsca, wypatrując odbijającego się światła wśród rosy.
Czary dzieją się nocą. Najpierw nieśmiało szykują się w brzezinach czerwone kapelusze koźlarzy, usilnie nawołujących brunatnych kuzynów. Stada zielonych gąsek wykluwają się ostrożnie spod igliwia, a tuż za nimi tłoczą się w gromadce żółciutkie kurki. Nad nimi, niczym czaple na chudej nodze prostują się kanie i czubajki. Stroszą swoje brązowe piórka strzepując kropelki wody. Paleta barw i kształtów rozkwita o świcie. Największe poruszenie wywołuje pojawienie się króla. Zwiastuje go świta szlachty odziana w purpurowe, nakrapiane cekinami kapelusze oraz śnieżnobiałe kryzy kołnierzy. Z pierwszym brzaskiem rozbrzmiewają hymny dęte przez złote trąbki lejkowców. Borowik twardo stąpa po ziemi. Z determinacją przebija się przez runo, aby ukazać się w pełnym majestacie. Niewzruszenie spogląda na swoich poddanych. Z pobłażliwością patrzy na mdlejące z zachwytu lakówki, które zawstydzone nakrywają się ametystowymi falbanami sukni lub chowają za wachlarze paproci. Król dumnie trzyma fason. Orszak gotowy do wymarszu.
- Biada tym, którzy nieświadomi urody lasu zniszczą młodnik, spłoszą zwierzynę lub co najgorsze zaśmiecą zagajnik. Już się nimi zajmą moje niesforne diabły. A mają swoje sposoby! Nęcą skarbami, a potem wywłóczą niechybnie zuchwalca w jałowe rewiry i nic już biedaczysko nie znajdzie, choćby się nie wiem jak starał. Szepczą, że za tym drzewem, za następnym, tam dalej … jeszcze dalej… aż w końcu w chwili opamiętania ciężko takiemu znaleźć drogę powrotną. Trudno mieć diabłom to za złe, że porządku pilnują.
Pukam do drzwi kamienia.
- Czego ona znowu ode mnie chce? Budzi mnie bez przerwy. Gilgocze puszystym futrem i zagląda ciekawie w szczeliny. Półdiablę z rdzawym ogonem. Jak zwykle tłucze się orzechami, które ukradkiem wyniosła z wiejskich spichlerzy. Pochowa te skarby, a potem zapomni o wszystkim, niecnota.
Pukam do drzwi kamienia.
- To ja, wpuść mnie. Nie szukam w tobie przytułku na wieczność.(…)
Wejdę i wyjdę z pustymi rękami.
A na dowód, że byłam prawdziwie obecna,
Nie przedstawię niczego prócz słów,
Którym nikt nie da wiary.
godło: WILDFLOWER